Wrzesień. Dzień jedenasty
Tego dnia, 22 lata temu, wtoczył się z hukiem prawdziwy XXI wiek. Miał być czasem pokoju, innowacji i zmian na lepsze, jednak już rok 2001 zafundował wstęp do nowego, niepojętego ładu świata. Zważywszy na liczbę wojen, zamachów i skalę wszelkiego typu kataklizmów i plag, prędzej nam do przekroczenia masy krytycznej niż trwania w stanie względnej równowagi.
We wtorek 11 września 2001 roku w Nowym Jorku jedynie odpalono lont. Najokazalsze, najbardziej tłuste i wybuchowe kąski historii są wciąż przed nami, jednak zdaje się, że bliżej niż kiedykolwiek, wystarczy chwilę zaczekać.
Jest 11 września 2023 roku. Dzisiaj moje lenistwo każe kroczyć tak wolno, że wnet dogoni je bieda. Co więcej, w porannym horoskopie przeczytałem, że „oprócz Byka mało kto zdaje sobie tak jasno sprawę z tego, że życie jest piękne, lecz drogie, tańsze zaś już trudno nazwać pięknym”. Nie będę polemizował z tą prawdą, wszak wróżki wiedzą lepiej.
Odłożywszy na bok rozważania natury materialnej trzeba przyznać, że data w kalendarzu przywołuje pamięć o miejscach i pewne obrazy, wciąż bardzo żywe i wyraźne.
Pierwsze wspomnienie wiąże się ze wspaniałą wrześniową aurą.
W Katowicach i Nowym Jorku było ciepło i słonecznie, z tą różnicą, że Amerykanie jedli śniadanie, a Ślązacy sposobili się do obiadu. Sąsiadka ugotowała wyjątkowo smrodlawy kapuśniak, co wymusiło otwarcie okien i wpuszczenie już nie letniego, a jeszcze nie jesiennego powietrza do środka. Spływało dynamicznie znad parapetu w kierunku podłogi, różniąc się nieco od letniego, które potrafi przemieszczać się bardzo leniwie. Podobnie jak dziś, późne lato rozpieszczało, wyżowa pogoda podnosiła na duchu i pozwalała rozstać się w łagodny sposób z wakacyjnymi miesiącami. Pamiętam, że nadszedł czas nauki – bardzo tradycyjnej i rygorystycznej – bez pomocy komputera, Internetu, w oparciu o zawartość głowy, bibliotecznej półki i wyobraźnię.
Śmiało można powiedzieć, że wraz z rówieśnikami reprezentuję ostatnie pokolenie – w obecnym ujęciu – cyfrowo wykluczonych. Kiedyś, bez smartfonów, komunikatorów i alertów RCB, człowiekowi towarzyszyło poczucie, że mimo wszystko nie przynależy do globalnej wioski. Żyje gdzieś na jej peryferiach, w bańce wydmuchanej z przeczytanych lektur, rodzinnych opowieści i historii z podwórka.
Drugie wspomnienie wrześniowego dnia łączy się z epoką kulawych mediów i świeżej cyfryzacji.
Telewizor z racji wymiarów i proporcji przypominał budę jarmarczną, w której lud oglądał cuda i dziwy tego świata, oczywiście w formacie 4:3 i jakości SD. U progu nowego millenium wiadomość musiała nabrać powagi, rumieńców i kształtu zanim poszła w świat. Nic nie było dostępne od ręki – także informacja. To sprawiało, że posiadanie wiedzy na dany temat, przynajmniej przez kilka chwil, lokowało jej posiadacza w elitarnym kręgu. Pamiętam, że minęło kilkadziesiąt minut zanim że strzępków informacji sklejono obraz płonących, bliźniaczych wież. Nie doszło do wypadku awionetki, nie było mowy o przypadku, ogromny boeing z bakami pełnymi paliwa wbił się z impetem w rdzeń WTC. W okamgnieniu terroryzm awansował na pierwsze miejsce listy globalnych zagrożeń.
Wyraźnie przejęta Jolanta Pieńkowska prowadziła specjalne wydanie Wiadomości, raz po raz zerkając w kartki z zagranicznymi depeszami, które spływały nad wyraz obficie. Na innym kanale młody TVN24 przechodził właśnie przyspieszony egzamin z dojrzałości stacji i umiejętności relacjonowania wydarzeń na żywo. Na pozostałych programach ramówka nie uległa załamaniu czy zmianie. W najlepsze trwała emisja powtórek seriali, ich widzowie nie wiedzieli nic o tragedii w Nowym Jorku, mogli natomiast zamówić robot kuchenny korzystając z telezakupów Mango.
Trzecie wspomnienie koresponduje z emocjami.
W Ameryce nastał nowy dzień. Prezydent George W. Bush odwiedza Florydę, przebywa w małym miasteczku niedaleko Sarasoty. Po śniadaniu udaje się do Szkoły Podstawowej imienia Emmy B. Booker, gdzie ma mówić o reformie edukacji.
O uderzeniu pierwszego samolotu w WTC Bush dowiedział się zanim wszedł do szkoły. Przywitał się z nauczycielami i uczniami, rozpoczęła się lekcja, w której miał uczestniczyć. Podczas niej współpracownik prezydenta Andy Card stanął za nim i szeptem powiadomił, że drugi samolot uderzył w drugą wieżę. Ten moment zapamiętałem równie dobrze jak obraz płonących wież. Na kilka godzin największe mocarstwo świata zdawało się być bezbronne, bezradne, ślepe i oszołomione.
Radio przez wiele godzin wyrzucało papkę mniej lub bardziej sprawdzonych informacji. Na ekranie telewizora w pojawiały się zapętlone sceny, w których ludzie skakali z osiemdziesiątego piętra, wybierając pomiędzy śmiercią w ogniu a uderzeniem w nawierzchnię ulicy. Podróż z wysokości blisko 400 metrów trwa kilka sekund, to sporo, wystarczy aby przed oczami przewinął się film życia. Po Światowym Centrum Handlu pozostały pryzmy gruzu i sterty dokumentów. Wieczorem runął budynek sąsiadującego z wieżami hotelu. Osłabiona zawaleniem WTC konstrukcja legła w gruzach, spekulowano, że to kolejny atak terrorystyczny. Wieczorem zaległa cisza, po wielogodzinnej relacji pierwszym utworem, który pojawił się na antenie RMF było „In the Air Tonight” oraz nieco później, chyba niefortunnie, Maryla Rodowicz z „Łatwopalnymi”.
A Ty, jak zapamiętałeś ten dzień?
Tomasz Burek
Fot. Domena publiczna